piątek, 3 sierpnia 2012

"Słuchaj po prostu głosu swego serca. Ono wie wszystko".

Kto to widział, żeby w środku wakacji się pochorować?! Od tygodnia walczę z potwornym zapaleniem uszu przez co mój powrót do pracy jeszcze przesunął się w czasie. Ten tydzień wypełniony bólem i nieprzespanymi nocami był jednym z najgorszych w moim życiu, dlatego teraz z chęcią wrócę do pracy. Jako muzykoholiczka cierpiałam podwójnie, bo ból i obrzęk uniemożliwiały mi słuchanie ulubionych kawałków i jakąkolwiek aktywność związaną ze słuchaniem. Ledwo co słyszałam. Jednak cudowna pomysłowość ludzkości w postaci antybiotyków przywróciła mnie do świata żywych i słuchających. Dzisiaj, po raz pierwszy od 5 dni mogłam się normalnie delektować moimi ukochanymi brzmieniami gitarowymi :)



Jeszcze przed chorobą, któregoś leniwego wieczoru miałam okazję obejrzeć musical Hair w reżyserii Milosa Formana, który totalnie mnie oczarował i jestem przekonana, że długo pozostanie w mojej pamięci. Co prawda etap fascynacji ruchem hippisowskim mam od jakiegoś czasu za sobą, jednak dalej spoglądam z sentymentem na tamte czasy i żałuję, że nie dane mi było urodzić się parę dziesięcioleci wcześniej. Wracając do filmu to ten lekki klimat (w budowie którego ogromną rolę odegrał fenomenalny soundtrack), przesycony pozytywnymi wibracjami i zabawnymi zwrotami akcji jest tłem dla jak najbardziej poważnego i aktualnego, jak na tamte czasy, problemu jakim była wojna w Wietnamie, podczas której życie straciło wielu niewinnych, młodych ludzi zarówno po jednej jak i po drugiej stronie. Jednak jak wiadomo z historii, wojna zawsze pożera niewinnych w imię abstrakcyjnych idei...
A Wy? Jakie wrażenia wywarł na Was ten musical?





PS Ostatnio podjęłam się eksperymentu zrobienia babeczek czekoladowych z paczki. Wyszły całkiem niezłe, ale moje ambicje kulinarne sięgają nieco dalej. Mam dziką ochotę na zrobienie babeczek z budyniem w środku. Macie jakiś sprawdzony przepis? ;>

poniedziałek, 23 lipca 2012

"Nie szczędź cza­su, żeby być szczęśliwym".

Wakacje - czas beztroski, swobody, ładowania akumulatorów. Bezcenne chwile, kiedy możemy od tak, chociaż na chwilę zapomnieć o szarej rzeczywistości, problemach codzienności. To również czas letnich romansów, szaleństwa, gdy pozwalamy sobie na odrobinę słodkiej nieodpowiedzialności.

Dla mnie, najlepszym miejscem na reset jest głusza bez prądu i zasięgu telekomunikacyjnego. Maleńka chatynka między polami a lasami, gdzieś na końcu świata. Idealne miejsce - tylko ja, książki i najbliższa mi osoba. Niestety w tym roku nie miałam możliwości jakiegokolwiek wyjazdu, więc mój długo wyczekiwany urlop musiałam spożytkować na miejscu. Całe dnie spędzałam na pożeraniu pozycji, które od dawna chciałam przeczytać, jednak nigdy nie znalazłam na to dość czasu. Tego lata jestem bardzo kochliwa jeśli chodzi o autorów, zauroczyło mnie trzech popularnych twórców, których (niestety) mogłam poznać dopiero teraz, a mianowicie: Jane Austen, Éric-Emmanuel Schmitt i Stephen King. Nawet nie wiem kiedy przeleciał ten czas i oto dzisiaj rozpoczynam ostatni tydzień wolnego, po którym znów trzeba będzie powrócić do szarości powszedniego dnia. Jednak jak przystało na ostatnią prostą, finiszować trzeba efektownie, dlatego cały tydzień zamierzam spędzić aktywnie.

Dzisiejszy dzień spędziłam z Jedną z Najważniejszych osób w moim życiu. Dawno nie miałyśmy całego dnia tylko dla siebie. To niesamowite, jak milczenie wśród jednych może być milion razy cenniejsze od wielogodzinnych rozmów z innymi.
Jutro z kolei urządzamy z przyjaciółkami babski wieczór - wino, puste kalorie, komedie romantyczne i oczywiście ploteczki. Wszystko się zmienia, nasze życie pędzi do przodu, a takie wieczory nic nie tracą ze swojego uroku, mimo tego że jesteśmy coraz starsze i... stateczniejsze (no, nie do końca ;)).
Na środę zapowiadają silny, porywisty shopping z ulewnym śmiechem na skutek frontu Jednej z Najważniejszych.
Czwartek poświęcę na wieczór przy drinku w jednym z klimatycznych lokali naszego miasta w towarzystwie przyjaciół. Przewidywane karaoke, a może nawet tańce w stylu dawnych lat.
Piątek pozostawię sobie na chwilę wytchnienia, być może małe domowe spa, czyli dzień spod znaku leniwych i egocentrycznych.
Sobota jako finał wakacji w pigułce to ognisko w szerszym gronie zakończone wyczynowym noclegiem pod gołym niebem.
W niedzielę natomiast będę się przygotowywać do skoku w lodowatą głębię codzienności...

Gdy spacerkiem wracałam do domu dzisiejszego wieczoru, obserwując zmęczone całym dniem ulice, uderzyła mnie jedna prosta myśl: "Jestem szczęśliwa". Ot tak, po prostu. Bez najmniejszego powodu. Po drodze mijałam zakochane pary, matki z dziećmi śpiącymi w wózkach, spotkałam nawet paru starych znajomych, których nie widziałam od lat. Przez całą drogę uśmiech nie chciał zejść z mojej twarzy.







wtorek, 17 lipca 2012

"Someday, we'll look back if we get out alive"

Udało się!
Nie macie pojęcia jaka jestem szczęśliwa.
Osiągnęłam to, o co walczyłam przez ostatni rok. Minione dwa tygodnie były szczególnie trudne. Były okresem niepewności, jednej wielkiej niewiadomej. Noce pełne rozmyślań z serii: "a co, jeśli się nie uda?" i dni wypełnione bezbarwnymi czynnościami, wykonywanymi przez pryzmat tejże niepewności były nie do zniesienia.

Ale udało się!
Dzięki Bogu udało się. Jestem przekonana, że Bóg, czy jakakolwiek inna siła czuwa nad nami. Czuję to. I czuję jak teraz tarza się ze śmiechu na widok mojej wariackiej radości. O tak, jestem szczęśliwa, kamień spadł mi z serca. Mam przeczucie, że drzwi, które dziś się przede mną otwarły są furtką do nowego, nieznanego mi jeszcze świata, dzięki któremu z pewnością nie stracę, a raczej zyskam nowe doświadczenia i inspiracje tak bardzo mi teraz potrzebne.
Mam ochotę tańczyć w tym deszczu, zaciągać się czystym burzowym powietrzem i krzyczeć "fuck yeah!" na całe gardło.
O tak, na całe gardło.

Hmmm... do pełni satysfakcji brakuje mi tylko moich przyjaciół i red bulla. Zimnego.
Więc wybywam ;)
A Wy bawcie się i wypijcie zdrowie szurniętej marzycielki :D


Na dziś przychodzi mi do głowy tylko jedna piosenka, bo sztandarowym hasłem tego i kolejnych dni będzie:

Peace.

wtorek, 10 lipca 2012

SOS !

Zawsze byłam miłośniczką zwierząt. W dzieciństwie przez mój dom przewinęły się przeróżne zwierzaki, w tym chomiki, rybki, papużki, a do teraz mam małą, poczciwą jamniczkę. Serce mi się kraje każdego lata, kiedy w telewizji informują ile biednych, Bogu ducha winnych istotek straci dom przez ludzi bez serca i wyobraźni. Nie chcę nawet zastanawiać się nad tym, co dzieje się w głowie takiego szczeniaka czy kociaka, którego ci, którzy byli dla niego całym światem, których pokochał całym swoim maleńkim serduszkiem, pozostawiają na pastwę losu w lesie, na parkingu czy gdziekolwiek. Nie rozumiem takich ludzi i chyba nigdy nie będę w stanie pojąć, jak można być tak okrutnym. Niewiele lepszym rozwiązaniem jest schronisko. Ok, jest opieka, jedzenie, ale zwierzę potrzebuje miłości! Szczególnie to porzucone. Fizyczną niemożliwością jest całej gromadzie zwierzaków w schronisku zapewnić czas i uczucie, jakiego doświadczyłyby w normalnym domu.

Ale nie o to chodzi w tym poście, abym wylewała swoje żale na niesprawiedliwości tego świata. Kochani, dzisiaj mamy misję.
Oto Bark:



Ten prześliczny owczarek niemiecki doświadczył długoletniej poniewierki i od dłuższego czasu przebywa w schronisku. Jak czytam:
Samotny, leciuteńko nieufny, wyczekujący... Kiedy stoi się przed jego boksem szczeka tak, że niejeden mógłby się go przestraszyć. Jednak kiedy się do niego wchodzi, ogonek zaczyna merdać, oczy Barka lśnią, psiak ufnie podchodzi do człowieka. Najsmutniejsze w schroniskowej wegetacji Barka jest to, że ma on swojego przyjaciela - kamień, który wciąż nosi w pyszczku. Pokazuje to, jak bardzo ten pies cierpi psychicznie, jak strasznie się nudzi, jak bardzo chciałby bawić się, chodzić na spacery, jak straszliwie potrzebuje rozmaitych bodźców - węchowych, wzrokowych, dotykowych. Czyli tego wszystkiego, co zapewniają regularne spacery.

Bark nie jest już najmłodszy, przez co tym bardziej potrzebuje domu, w którym mógłby godnie przeżyć jesień życia, wraz z odpowiedzialnymi, troskliwymi opiekunami. Moja psina ma już 11 lat i sama każdego dnia obserwuję jak jej miłość zmienia się każdego dnia, jak stopniowo zamienia szaleństwa z piłką na popołudniowe drzemki, które z biegiem lat są coraz dłuższe. Starszy pies podwójnie potrzebuje miłości, a do tego cierpliwości i wyrozumiałości dla niektórych swoich dziwactw.

Dlatego nie bądźmy obojętni. Przekazujcie dalej historię Barka, może wśród nas jest ktoś, kto może dać mu upragniony dom.




Kontakt w sprawie Barka:
Fundacja Międzynarodowy Ruch Na Rzecz Zwierząt Viva!
ul. Kawęczyńska 16 lokal 42a, 03-772 Warszawa
KRS 0000135274
tel.  0801011902
e-mail: biuro@viva.org.pl





poniedziałek, 25 czerwca 2012

„To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące"

Od dłuższego czasu myślę nad tematem kolejnego posta. Poczyniłam w ostatnich dniach wiele prób, jednak żadna nie satysfakcjonuje mnie dostatecznie. Sprowadziła mnie tu MIŁOŚĆ i MARZENIE o nadaniu tej MIŁOŚCI pełnego wymiaru, dlatego nie chcę jej skazić byle czym. Zrządzeniem losu ostatnio miałam więcej wolnego czasu na przemyślenia w tej materii, siadałam więc przy oknie okryta kocem i z notesem w ręku obserwowałam krople deszczu spływające po szybie (być może również pogoda nastawiła mnie tak refleksyjnie). Napisałam parę krótszych form, a niektóre siedzą jeszcze w mojej głowie, czekając na "powołanie do notesu", jednak jak wcześniej wspomniałam, nie są dość dobre, aby było się czym chwalić. Zdaję sobie sprawę, że brak mi doświadczenia oraz że dawno nie pisałam od serca i z tego względu idzie mi to nieco topornie, dlatego nie chcę niczego wymuszać ani przyspieszać i mam nadzieję, że po szeregu prób i błędów dojdę do satysfakcjonujących efektów.
Od nadchodzącego piątku rozpocznie się szereg dni, który zaważy na mojej przyszłości, a co za tym idzie, zakresem możliwości realizacji niektórych planów. Będzie to dla mnie dodatkowo trudny okres, ponieważ nigdy nie byłam, tak jak teraz, realnie gotowa i bliska spełnienia MARZEŃ. Jak już wcześniej pisałam, pragnienie było we mnie od zawsze, jednak odkryłam je dopiero niedawno. Już jako mała dziewczynka marzyłam o małym domku na odludziu i mnie przy maszynie do pisania (ok, może być laptop :P), zadbanych rabatkach i małym kotku hasającym wśród kwiatów, jednak zawsze wrzucałam tą wizję do szuflady "piękne, ale nierealne". Dziś natomiast myślę: "dlaczego nie?". Zwolenników jest tyle samo co przeciwników, muszę więc zrobić wszystko, aby nie zawieść pierwszych i pokazać drugim, że potrafię ich zadziwić. Odkryłam w sobie fightera, który mimo przeciwności losu konsekwentnie dąży do upragnionych celów. Niektóre już zdobył, inne majaczą jeszcze daleko na horyzoncie, jednak dystans wydaje się mniejszy niż kiedykolwiek.
Jakiś czas temu zasiałam na balkonie niezapominajkę jako symbol pamięci o MARZENIACH i namiastkę upragnionego ogródka kwiatowego. Zakwitnie dopiero w przyszłym roku, ufam, że kwiaty będę podziwiać z radością, nie z goryczą zaprzepaszczonych nadziei.
Moje przesłanie na dziś jest proste:
SPEŁNIAJCIE MARZENIA. MIMO WSZYSTKO.
Jednocześnie proszę, trzymajcie za mnie kciuki w najbliższych dniach :]





PS Mieliście kiedyś styczność z twórczością Jane Austen? Jak wrażenia? ;)

czwartek, 14 czerwca 2012

"Like a drum, drum, drum"

Nigdy nie byłam fanką piłki nożnej. Za każdym razem gdy usiłowałam (tak, to jest odpowiednie słowo, usiłowałam) obejrzeć mecz, nigdy nie dotrwałam nawet do końca pierwszej połowy. Nudziłam się śmiertelnie. Może oglądałam nie te mecze, a może po prostu nie starałam się  dostatecznie skupić na grze.
Aż tu ni z tego, ni z owego przy okazji Euro załapałam bakcyla piłki nożnej i ku zaskoczeniu wszystkich wokół prześledziłam wszystkie mecze. Przyznam się nawet, że wzruszam się przy okazji każdej rozgrywki z udziałem Polaków. Muszę zacząć zapisywać wyniki, bo powoli zaczynam się gubić w mnogości goli, akcji, minut, napastników, ale nigdy nie przypuszczałabym, że może mi to dać tyle radości. Na meczu Polska-Rosja wybrałam się nawet do strefy kibica i byłam pod wielkim wrażeniem atmosfery - tych emocji wiszących w powietrzu i eksplozji radości przy każdej udanej akcji. 
Z niecierpliwością czekam na sobotni mecz i oczywiście trzymam mocno kciuki za naszych Panów! :)



Pogoda zniewala (a może raczej przemacza) umysł... Słońce potrzebne od zaraz!

niedziela, 3 czerwca 2012

"W powietrzu jest coś takiego, co przenika do krwi i wywołuje radość duszy..."

Właśnie skończyłam czytać książkę, którą zamierzałam przeczytać już od dłuższego czasu, a mianowicie Anię z Wyspy Księcia Edwarda. Nie ukrywam, że budziła ona moje obawy, ponieważ słyszałam wiele różnych recenzji oraz że jest zupełnie inna niż poprzednie części. Usłyszałam nawet, że w ostatniej części spokój sielankowego życia Ani zostanie zaburzony przez zdrady męża, w co trudno było uwierzyć.

Odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że jak to bywa z plotkami, niewiele w nich prawdy. Książka co prawda jest inna pod względem formy, jak również porusza wiele aktualnych jak na tamte czasy tematów, które w poprzednich częściach serii zostały przez autorkę przemilczane. Rodzina Blythe'ów zostaje nieco odsunięta na dalszy plan, natomiast większość utworu stanowią epizody z życia mieszkańców Wyspy Księcia Edwarda, których elementem łączącym jest znajomość z drem Blythe i jego żoną. Co pozostaje niezmienne to unikalny, "swojski" styl pani Montgomery, który uwielbiam nie tylko w serii o rudowłosej Ani, ale również w innych utworach pisarki. Jedyna rzecz, która raziła mnie w tym utworze, to nienaturalne momentami uwielbienie dla Blythe'ów - niezawodnego pana doktora i jego żony - zawsze pięknej, najlepiej ubranej, najinteligentniejszej w porównaniu z pozostałymi paniami. Poza tym odebrałam książkę jak najbardziej pozytywnie, jako stosowne zamknięcie całości, choć przyznam, że z żalem, bo poznałam zakończenie historii, z którą niejednokrotnie się identyfikowałam.

Możecie się ze mnie śmiać, że zachwycam się cyklem dla dzieci, ale dla mnie historia Ani Shirley to powrót do krainy wyobraźni, śmiałego, lekkiego marzycielstwa i optymizmu, które zagubiłam gdzieś po drodze. Sposób w jaki L. M. Montgomery kreuje swoje światy jest dla mnie tak bajeczny, że mam ochotę porzucić internet, telewizję, telefon komórkowy i przenieść się w czasie do schyłku XIX wieku, czasu długich sukien i strojnych kapeluszy.



Ostatnio wzięłam się za uporządkowanie otaczającego mnie świata, zrobiłam przegląd starych rzeczy, które zasługują jeszcze na drugie życie. Również z niecierpliwością czekam na dostarczenie nowego-starego roweru, który ma do mnie przybyć w przyszłym tygodniu. Uzbroiłam się w środki odrdzewiające od domowych po cuda przemysłów chemicznych, profilaktycznie przeglądałam dostępne na rynku farby oraz akcesoria rowerowe. Nie mogę się doczekać kiedy go wreszcie zobaczę *.*

Na dziś:





i pytanie do Was:
Do jakiej książki macie niezmienny sentyment mimo upływu czasu?