niedziela, 3 czerwca 2012

"W powietrzu jest coś takiego, co przenika do krwi i wywołuje radość duszy..."

Właśnie skończyłam czytać książkę, którą zamierzałam przeczytać już od dłuższego czasu, a mianowicie Anię z Wyspy Księcia Edwarda. Nie ukrywam, że budziła ona moje obawy, ponieważ słyszałam wiele różnych recenzji oraz że jest zupełnie inna niż poprzednie części. Usłyszałam nawet, że w ostatniej części spokój sielankowego życia Ani zostanie zaburzony przez zdrady męża, w co trudno było uwierzyć.

Odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, że jak to bywa z plotkami, niewiele w nich prawdy. Książka co prawda jest inna pod względem formy, jak również porusza wiele aktualnych jak na tamte czasy tematów, które w poprzednich częściach serii zostały przez autorkę przemilczane. Rodzina Blythe'ów zostaje nieco odsunięta na dalszy plan, natomiast większość utworu stanowią epizody z życia mieszkańców Wyspy Księcia Edwarda, których elementem łączącym jest znajomość z drem Blythe i jego żoną. Co pozostaje niezmienne to unikalny, "swojski" styl pani Montgomery, który uwielbiam nie tylko w serii o rudowłosej Ani, ale również w innych utworach pisarki. Jedyna rzecz, która raziła mnie w tym utworze, to nienaturalne momentami uwielbienie dla Blythe'ów - niezawodnego pana doktora i jego żony - zawsze pięknej, najlepiej ubranej, najinteligentniejszej w porównaniu z pozostałymi paniami. Poza tym odebrałam książkę jak najbardziej pozytywnie, jako stosowne zamknięcie całości, choć przyznam, że z żalem, bo poznałam zakończenie historii, z którą niejednokrotnie się identyfikowałam.

Możecie się ze mnie śmiać, że zachwycam się cyklem dla dzieci, ale dla mnie historia Ani Shirley to powrót do krainy wyobraźni, śmiałego, lekkiego marzycielstwa i optymizmu, które zagubiłam gdzieś po drodze. Sposób w jaki L. M. Montgomery kreuje swoje światy jest dla mnie tak bajeczny, że mam ochotę porzucić internet, telewizję, telefon komórkowy i przenieść się w czasie do schyłku XIX wieku, czasu długich sukien i strojnych kapeluszy.



Ostatnio wzięłam się za uporządkowanie otaczającego mnie świata, zrobiłam przegląd starych rzeczy, które zasługują jeszcze na drugie życie. Również z niecierpliwością czekam na dostarczenie nowego-starego roweru, który ma do mnie przybyć w przyszłym tygodniu. Uzbroiłam się w środki odrdzewiające od domowych po cuda przemysłów chemicznych, profilaktycznie przeglądałam dostępne na rynku farby oraz akcesoria rowerowe. Nie mogę się doczekać kiedy go wreszcie zobaczę *.*

Na dziś:





i pytanie do Was:
Do jakiej książki macie niezmienny sentyment mimo upływu czasu?

6 komentarzy:

  1. Ostatni raz czytałam z moją córka , a ona ma dziś 18 lat... :) to trochę dawno ...

    OdpowiedzUsuń
  2. " Pielgrzym " P.Coelho jest dla mnie pozycją ponadczasową.
    A w ogóle czytanie jest i było dla mnie zawsze najlepszym spędzeniem czasu jaki mam tylko dla siebie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Również lubię książki Coelho za jego optymistyczny przekaz. Najgłębiej zapadł mi w pamięć "Alchemik" może dlatego, że to pierwsza jego książka, którą czytałam. "Pielgrzym" od dłuższego czasu cichutko czeka u mnie na swoją kolej, może w którejś wolnej chwili do niego zajrzę i zgadzam się, że czytanie to najlepszy sposób na wykorzystanie wolnego czasu ;)
      Dziękuję za odwiedziny, pozdrawiam :]

      Usuń
  3. Sięgając pamięcią nie mam jakiejś ulubionej książki, ale ostatnio pokochałam ,,Błędne siostry'' Renaty Górskiej. Bardzo piękna, wzruszająca historia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Szczerze, kiedyś próbowałam czytać o Ani Shirley i nie przekonało mnie to. Myślę jednak, że będę musiała nadrobić te braki. Nie wypada nie znać tej historii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze polecam ze względu na żwawą narrację i poczucie humoru autorki, które oczarowały mnie we wszystkich 9-ciu częściach, chociaż zdaję sobie sprawę, że sielankowe, wyidealizowane obrazy nie wszystkim przypadają do gustu. Należy mieć również na uwadze, że mimo dorastania Ani, cykl skierowany jest raczej do dzieci, przez co fabuła jest "grzeczna" i niezmiennie kończy się happy endem.
      Dla mnie - romantycznej duszy - każde podejście do "Ani..." to ładowanie akumulatorów niepoprawnym optymizmem, idealne na szare, deszczowe dni jak dzisiejszy.
      Pozdrawiam :)

      Usuń